Moja sportowa droga (2)

W pierwszej części wspomnień Moja sportowa droga (1) przywołałem początek lat 70. Czyli czas, kiedy dokonałem wyboru dyscypliny, a tym samym sportowej drogi, którą kroczyłem przez kilka dekad. Przygodę rozpocząłem od piłki nożnej i stania między słupkami bramki. W wyniku decyzji trenera trampkarzy „Stali”, Jana Błaszkiewicza doszło jednak do zmiany dyscypliny i stałem się siatkarzem. Jako uczeń szkoły podstawowej łączyłem obie dyscypliny, gdy zachodziła potrzeba stawałem w bramce, stopniowo coraz więcej czasu poświęcałem jednak siatkówce. Przypominając tamte lata należy powiedzieć o sprzęcie i placach gry w Kraśniku Fabrycznym. Skórzaną futbolówkę posiadali wówczas nieliczni. Decydowała o tym bardzo wysoka cena. Sklep sportowy w KF zajmował lokal, w którym obecnie mieści się prywatna przychodnia stomatologiczna (zdjęcie poniżej). Jako mały chłopak lubiłem odwiedzać to miejsce, na samej górze wysokich półek leżały napompowane piłki. Samo patrzenie na nie sprawiało mi dużą przyjemność. Marzyłem o tym, żeby kiedyś mieć taką w domu. W XXI wieku, w czasach dobrobytu, takie pragnienia mogą wydać się śmieszne. Jest to jednak obraz mojego dzieciństwa. Dodam, że wcale nie czuję się z tego powodu skrzywdzony przez los. Ludzie z mojej generacji potrafili bowiem głęboko przeżywać to co nas spotykało i autentycznie cieszyć się nawet z drobnych rzeczy, czego dziś dzieci nie doświadczają, a na pewno nie wszystkie.

W tym pasażu handlowym w latach 60.
funkcjonował sklep sportowy

Jeżeli ktoś już miał piłkę „do nogi”, to bardzo o nią dbał. Dlatego w dni deszczowe, także tuż po opadach, raczej nie grało się, żeby futbolówka nie namokła. Skóra oczywiście miała większą żywotność, piłka składała się jednak z łatek zszywanych dratwą. Wielokrotne namoknięte „spoiwo” słabło. Rozprutą dawało się zszyć, niewielu jednak potrafiło zrobić to poprawnie. W jednym ze starych bloków mieszkał spec, pan Tulacha. Zawsze miał dużo pracy, gdyż naprawę zlecały mu osoby prywatne, a także „Stal”. Ze względu na dużą cenę piłki, klubu również nie było stać na częste zakupy nowego sprzętu. Przez to kolejka do naprawy stawała się długa, do tego dochodził niemały koszt. Piłkę należało więc szanować, i starsze, podobnie jak buty, przed wyjściem na plac gry pastowano, co lekko przedłużało ich żywotność.Na naszym podwórku piłkę „do nogi” zawsze miał Artek Kimak, wnuk lekarki dziecięcej, Leokadii Krańskiej. Mieszkał w domu babci, która wychowywała go i dbała o jego potrzeby, w tym też sportowe. Artura wspominam bardzo ciepło, prawie rówieśnik. Superkolega, uczynny, wesoły, a co ważne, zawsze chętny do gry w piłkę. Spędzaliśmy ze sobą dużo czasu. W chłodnych miesiącach bawiąc się w jego domu (jako jedyny z kolegów miał fajną grę, tzw. „piłkarzyki”), a w pozostałych na placu przed blokiem, gdzie rosło kilka starszych klonów. Dwa drzewa, rosnące blisko siebie, umownie stawały się słupkami. Lubiłem bronić, Artur zaś strzelać i uzupełnialiśmy się doskonale. Przyjaciel z młodości z czasem trafił do trampkarzy „Stali”, w wieku juniora grał w napadzie i bez problemu łapał się do pierwszej „jedenastki” kraśnickiego klubu. Później występował w drugiej drużynie seniorów. W tym samym czasie trenował i grał również w tenisa stołowego, w LKS „Tęcza”. Dzielenie czasu między dwie, bardzo różniące się, dyscypliny zakończyło się tak, że w żadnej nie zaszedł zbyt wysoko. A mógł, gdyby skupił się na jednej.

Od lewej: M. Sz. (na rowerze),
Artur Kimak i Jola Szewczyk

Artur lubił też grać w siatkówkę, a właściwie w tzw. „trzepakówkę”. Co zadecydowało o tym, że grze nadano nazwę własną? Obowiązywały nieco inne zasady rywalizacji, na przykład błędem nie było dotknięcie siatki (w tym przypadku rurek trzepaka). Stałym elementem gry na trzepakach stało się więc „przepychanie” piłki, w czym pomagało opieranie dłoni na rurce. Nabyta umiejętność „przepychania” okazała się mi bardzo przydatna po latach, w „dorosłej” siatkówce. Wówczas jednak należało uniknąć dotknięcia siatki. Byłem głównym dysponentem piłki do gry w „trzepakówkę”, na podwórku przy Lenina 9. Odbijać i grać w siatkówkę lubił także mój brat, więc nasi rodzice wiedząc, że piłka będzie służyła obu synom, kupowali nam nową, po zniszczeniu dotychczas użytkowanej.
W siatkówkę grało się w trampkach i codziennym ubraniu. W piłkę nożną zaś w starej odzieży, gdyż z grą wiązały się upadki, mocne zabrudzenia, a co za tym idzie częsta potrzeba prania, co ją szybko niszczyło. W rodzinach robotniczych odzież musiała wystarczać na długo, często czekała w szafach aż dorośnie do niej młodsze rodzeństwo. Marzeniem było posiadanie dresu, który mógł ten problem rozwiązać. Rodzice nie godzili się więc, by do gry w „nogę” zakładać ubranie, w którym chodziło się do szkoły. Stając w bramce zakładałem stare pantofle, o ile któreś za takie uznała mama. Często były to już te za małe, więc cisnęły. No ale… Obrona wymagała przecież wykopywania piłki, do czego przydawały się skórkowe, twarde buty. Kolejny element stroju to stare spodnie, które często miały łaty. Z tego powodu też nie czułem się niekomfortowo, było to bowiem dość powszechne. Górną część stanowił stary sweter, na który mama naszywała zrobioną z szerokiej, białej wstążki cyfrę „jeden”. Ważny element bramkarskiego „ekwipunku” stanowią rękawice. Z tym był największy problem. Dostępne w sklepach, ze względu na cenę były niedostępne dla dzieci z rodzin robotniczych. Należało czekać, aż po którejś zimie tata stwierdzi, że musi kupić sobie nowe rękawice. Stare dostawało się w „spadku” i pomagały w obronie, gdyż ze względu na różnicę wielkości dłoni nie mógł im zostać przypisany pierwotny cel.
W piłkę grywaliśmy przed blokiem, na boiskach asfaltowych stadionu „Stali” (mówiliśmy na nie korty), na wysypanym żużlem placu za domem kultury lub gościnnie na tzw. „Marakanie”, boisku powstałym na terenie dawnego „Ogrodu Jordanowskiego”, wykonanym przez chłopców z pobliskich bloków. Ponadto „kopało się” w bramie (zdjęcie poniżej), ale głównie w dni deszczowe i najczęściej piłką gumową. Na placu przed blokiem, w pierwszej kolejności mogli grać chłopcy, którzy w nim mieszkali. Nikt nie miał prawa przyjść z innej części miasta i zająć go. Jeśli jednak tak się zdarzyło a z bloku, do którego plac został umownie „przypisany”, wyszedł chłopak, który miał ochotę zagrać, goście musieli włączyć go do składu jednej z drużyn. Takie zasady obowiązywały w całym mieście i wszyscy je akceptowali. Na podwórku grali głównie młodsi chłopcy. Jedną z bramek stanowiła metalowa konstrukcja, na którą kładziono chodniki i dywany w czasie trzepania. Druga zaś powstawała vis a vis, na końcu placu, tworzyło ją się z dwóch dużych kamieni lub kawałków płytek chodnikowych. Tak wyglądała gra na tzw. „małe bramki”. Starsi chłopcy chodzili na korty lub „za kulturę”. Zdarzało się, że na asfaltowych boiskach ktoś już grał, wówczas należało poczekać. Nie stosowało się rozwiązań siłowych, chyba że różnica wieku była znaczna. W takim przypadku starsi chłopcy mówili: „no dzieciaki, do domu, do lekcji”. Na „Marakanie” grało się gościnnie, głównie mecze „blok na blok”, z chłopcami, którzy plac zaadaptowali na boisko do piłki. Dzięki ich zaangażowaniu, z prostych, stosunkowo grubych pni sosny, powstały bramki, szerokości ok. 4-5 metrów.

Plac przed blokiem przy Lenina 9 (dziś al. Niepodległości 33),
po lewej jedna ze wspomnianych w tekście „bramek”

Na moim podwórku, w siatkówkę grało się na dwóch trzepakach. Jeden, przy starym bloku, miał wokół dużo wybrukowanego terenu, przez co można było nie tylko rozgrywać single, ale także grać parami i trójkami. Linie rysowało się kawałkiem kredy lub cegłówki. Nasz trzepak, dość wysoki, uważano za najlepszy, o ile można tak powiedzieć, w Kraśniku Fabrycznym. Dlatego rozgrywali na nim mecze nie tylko chłopcy z najbliższej okolicy. Przychodzi też z dalszych podwórek, grali na nim m.in. dwaj przyszli reprezentanci Polski juniorów, Jurek Bober i Romek Szczerbik. Drugi trzepak służył wówczas, kiedy ten przy starym był zajęty. Jedno boisko przy nim było piaszczyste, drugie wyłożone kostką, więc zasługiwał na gorszą ocenę

W tym miejscu przez wiele lat stal trzepak,
na którym na przełomie lat 60. i 70. toczyły się
siatkarskie boje
Moje podwórko, za ławkami widoczny trzepak

Podnoszenie umiejętności siatkarskich wymagało systematycznego odbijania w parach. Moim najczęstszym partnerem, obok brata, był wspominany już Mirek Szewczyk. Na podwórku nie brakowało miejsca do odbijania. W dni deszczowe doskonale nadawała się do tego brama (na zdjęciu), gdzie można było odbijać także samemu, o ścianę.

Brama przy Lenina 9

Pragnę podkreślić, że w latach mojego dzieciństwa każdy trzepak, każdy większy kawałek równego terenu w Kraśniku Fabrycznym, był oblegany przez chłopców grających w piłkę nożną. Z tej przyczyny trawa na żadnym z podwórek „nie utrzymała się”. Podobnie dużo dzieci i młodzieży gromadziło się wokół trzepaków, przez które głównie odbijano piłkę, ale służyły także do organizowania innych zabaw.

Wspomnienia Mirosława Sznajdera

Moje podwórko przy Lenina 9, na szczęście
uwiecznione na zdjęciu samochody,
„Warszawa: i ‚Żuk” nie zawsze stały na placu

1 comments

Dodaj komentarz